Słucham Etty James, czytam jakieś mniej poważne artykuły,
w dużo za-dużym swetrze pamiętającym niejeden paskudny, jesienny wieczór i z potrzeby
ulepienia kilku zdań weszłam tutaj.
A będę pisać o jesieni. O tej porze roku, kiedy wszyscy coraz
częściej czujemy się jak pokrzywdzony przez los Werter i sięgamy na półce po bardziej
wysublimowane smaki herbat. Malinowa nie pomaga już na pewnego rodzaju smutki, a
najlepiej byłoby pomylić sok malinowy z wiśniówką domowej roboty. Bridget Jones
koniecznie przy dobrym trunku, lub rzewna komedia, po której wcale nie odnajdujemy
złotego środka na poradzenie sobie z własnymi problemami.
Jesienią wieczory robią się niewyobrażalnie długie, a nasz smutek
i tęsknota zdaje się nie mieć końca.
Bez wyraźnej przyczyny przestajemy się uśmiechać, lub zapominamy,
że nie jesteśmy zwolnieni z wpajanych nam od lat zasad życzliwości i empatii. Jesienią
tak już jest, ze mamy prawo być smutni, nieszczęśliwi, markotni, ospali z ogromną
potrzebą przebicia się przez zakorkowane miasto w błyskawicznym tempie, by wczołgać
się pod koc i przed krótką drzemką wysapać: ‘’nie umiem w życie’’. Ani w przeziębienie,
katar trwający tygodnie, kałuże po kostki, rytualne poranki, gdy deszcz dobija się
przez szczelnie zamknięte okno.
Ale jesień to też (a przede wszystkim) ogromna potrzeba bliskości.
Krótki błysk, by uspokoić szaleńczy oddech, cisza i nieme słowa. Czasami one potrafią
wystarczyć. Czasami to zupełnie niewymuszony uśmiech do osoby na drugim końcu tramwaju
i skradziony pocałunek na peronie, gdy wydaje nam się, że jeszcze chwila i do cholery,
zamarzniemy. Nie musi być melancholią trwającą do widoku pierwszych przebiśniegów,
może być czasem całkiem dobrych zmian.