Kiedy piszę ten post zapewne powinnam w mniejszym, lub większym stopniu zacząć ogarniać realizację wszystkich, miniaturowych, żółtych karteczek, zerknąć, czy między tysiącem wiadomości na mailu jest coś naprawdę ważnego, albo przynajmniej umyć ten stos kubków po niedopitej kawie. Niestety. Siedzę tutaj, smarkam, kicham, psikam i ładuję w siebie cały ten niedobór witaminy D i C.
Tadzio leży leniwie w całym tym bałaganie, a ja próbuję poukładać w głowie cały chaos ostatnich miesięcy. Bo w zasadzie to nawet nie wiem, kiedy minęły i z rozpaczą w oczach widzę już prawie listopad, a ja taka z niczym niegotowa. Nieuczesana, nieumalowana w tym swetrze, co już trochę tych jesieni ze mną przeżył. Ale kocham go, jak żadnego innego.
W głośnikach Mikromusic i niby nic się nie zmienia. Mój stały odpowiednik października. Próbuję sobie wyobrazić, czy istnieje taki mój świat bez tego nieładu i nieporządku. Bez pośpiechu i dopijania zimnej już kawy. Ale jest tak niesamowicie mój, że przyjmuję go zupełnie ze wszystkim. I kocham każdy jego element. Nadprogramowe kilogramy, wszystkie milusińskie swetry, na wpół obumierające kwiatki na parapetach, książki z biblioteki wypożyczone prawie rok temu i kurz w kątach mieszkania. To wszystko.


