Kiedy byłam młodsza lubiłam długo wpatrywać się w księżyc. Wypatrywałam go co nocy i moja radość zdawała się nie mieć końca, gdy tak dostojny i dumny wyłaniał się z ciemnej połaci chmur. Leżałam w łóżku z małoletnimi lękami, obawami, nadziejami i słowami, które nigdy nie padły z moich ust. Zostały i zastygły uśpione w nastoletniej głowie. Pierwsze łzy zawodu, porażki i nieoczekiwanego smutku. Zapisane niestarannie i zawsze na brudno. Księżyc wpadał przez lekko uchylone okno do mojego pokoju i rozlewał się wąską stróżką po każdym zakamarku nagiego ciała. Leczył poranioną duszę. Nazywał każdy rodzaj tęsknoty i jeszcze bardziej je we mnie zadomawiał.
Próbuję zrozumieć, jak wiele zmieniło się we mnie od tego czasu. Czasem wychodzę i patrzę mu prosto w twarz pełna wdzięczności za to, co mam. Pełna trosk, ale pewniej stąpająca po ziemi. Z przekonaniem, że wszystkie marzenia i słowa zrodzone w dziecięcym pokoju na poddaszu były potrzebne i słuszne.
